- Przepraszam. – powiedział Shannon próbując
się uspokoić i przewracał nerwowo bransoletkę w rękach. – Ja po prostu… nie
mogę ruszyć dalej. Kiedy już czuję, że to ten moment, wtedy zdarza się coś
takiego i trafiam do punktu wyjścia.
-
Nie musisz mnie przepraszać. Mi też jest trudno. – próbowałam pocieszyć zarówno
jego, jak i siebie. – Nigdy o niej nie zapomnimy. Ale możemy uczyć się żyć bez
niej.
Powiedziałam
niemal jak psycholog, która katowała mnie takimi sentencjami przez kilka lat.
Sama nie dałabym sobie z tym wszystkim rady, więc pomimo, że nie lubiłam tam
chodzić, to na przestrzeni czasu mogę śmiało powiedzieć, iż mi to pomogło.
Wcześniej
nie wyobrażałam sobie co mógł czuć po stracie Genevieve. Teraz jednak, kiedy
Ben umierał zaczynałam go rozumieć. Pomimo, że nie znałam go tak długo jak
Shannon moją siostrę, to i tak było mi ciężko. Myślę, że gdyby na jego miejscu
był Jared, czułabym to samo.
-
Tu jesteście. – powiedział Jared za naszymi plecami, gdy tylko o nim
pomyślałam. – Wszędzie was szukałem.
Shannon
po kryjomu wsunął mi bransoletkę do ręki i otarł łzy.
-
Co z nim? – zapytałam odwracając głowę w jego stronę. Nie widziałam jednak jego
twarzy, więc nie mogłam odgadnąć, co się dzieje.
-
Uratowali go. – powiedział z ulgą. – Ale nie wiadomo, czy to się nie powtórzy.
Oczywiście
ucieszyłam się, że Ben nie umarł niemalże na moich oczach, ale wciąż martwiłam
się, czy z tego wyjdzie.
Nagle
przy wejściu pojawiła się Rebecca. Spojrzała na naszą trójkę i natychmiast mnie
uścisnęła, szepcząc do ucha teksty na pocieszenie. Jack musiał do niej
zadzwonić, a ona z pewnością uparła się, żeby przyjechać.
Wróciliśmy
do środka, a kiedy Becky zobaczyła w jakim stanie jest brat Bena natychmiast do
niego podbiegła i rzuciła mu się na szyję, po czym zaczęła głaskać go kojąco po
policzku i zapewne mówiła mu to samo, co mi przed chwilą.
- Rodzice
pojechali już do domu, wy też powinniście. – powiedział do nas Jack tak zmęczony,
że oczy niemal same mu się zamykały. Rebecca stała obok niego, udając że nic
między nimi nie ma.
-
A co z tobą? – zapytał go Shannon, choć wszystkim nam nasuwało się to samo
pytanie.
-
Zostanę. Jakby coś się zmieniło, to was powiadomię.
Oczywiście
wiedziałam, co mogło się zmienić. Mógł umrzeć, albo się obudzić. Nie było nic
pomiędzy.
-
Powinieneś się przespać, wyglądasz jak zombie. – powiedziała do niego Rebecca,
ale Jack machnął tylko ręką.
-
Mam tu praktyki, zgodzili się żebym przespał się chwilę w pokoju lekarskim. Dam
sobie radę, jedźcie do siebie. – jego słowa były skierowane także do Rebeki
stojącej u jego boku, ale ona z całą stanowczością powiedziała:
-
Zostanę tu z tobą. Z was wszystkich to ja jestem najbardziej przytomną i
wyspaną osobą. Będę stać na warcie, a ty spokojnie pójdziesz spać. – rozkazała Jackowi,
a on już wiedział, że sprzeciw nic nie zdziała.
-
Ja też chcę zostać. – oznajmiłam. Wiedziałam, że tej nocy (a właściwie ranka,
bo według mojego zegarka była trzecia nad ranem) i tak nie zasnę. – Chcę tu być
kiedy się obudzi.
Nie
zakładałam innej opcji. Po tym, jak go uratowali, nie mogło być inaczej.
Wszyscy
popatrzyli na mnie z politowaniem. Nienawidziłam takiego spojrzenia – musiałam je
znosić przez te wszystkie lata, gdy ludzie litowali się nade mną, bo straciłam
siostrę.
-
Dostał tyle środków przeciwbólowych, że do późnego rana na pewno się nie
obudzi. – powiedział do mnie Jack, po czym ziewnął.
Shannon
przyjechał do szpitala taksówką, więc zabrał się z nami autem. W czasie drogi
wszyscy milczeliśmy, ponieważ rozumieliśmy się bez słów. Było wiadome, co nas
dręczy.
Kiedy
stanęliśmy pod moim domem uświadomiłam sobie, że będę w nim sama. Jared chyba
czytał mi w myślach.
-
Chcesz żebym z tobą został? – zapytał niepewnie.
Pokiwałam
głową. Naprawdę nie dałabym rady spać tam sama, tym bardziej, że jeszcze dzień
wcześniej spałam u niego.
Zaproponowałam,
żeby obydwoje zostali. Shannon jednak postanowił wrócić do hotelu, zabrał więc
ze sobą auto. Zaczęłam się zastanawiać, jakim cudem pójdę dziś na zajęcia na
uczelni.
Jared
zaglądał do mnie co jakiś czas myśląc, że śpię, ja jednak nie potrafiłam
zmrużyć oczu. Wciąż myślałam o tym, jak czuje się Ben, czy z tego wyjdzie,
ogólnie myślałam tylko o nim i tym, co się wydarzyło.
Na dworze
robiło się już widno, dlatego w końcu pofatygowałam się do kuchni w poszukiwaniu
środków nasennych. Starałam się zrobić to jak najciszej, by nie obudzić
śpiącego w salonie Jareda, jednakże gdy tylko przekroczyłam próg salonu
połączonego z kuchnią, przy sofie zapaliła się lampka.
-
Też nie możesz zasnąć? – zapytał półleżąc na kanapie okryty grubym kocem.
Podszedł
do wyspy kuchennej, a ja podałam mu tabletki, które właśnie znalazłam. Wzięliśmy
je i czekaliśmy, aż zadziałają. Podobno miało to nastąpić po dwudziestu
minutach.
-
Chciałabym teraz się obudzić i żeby okazało się to tylko koszmarem. –
powiedziałam opierając się o blat i okrążając palcem brzeg szklanki z wodą.
Jared tylko cicho przytaknął i zdawał się być pogrążony w myślach. – O czym
myślisz? – zapytałam w końcu.
-
Myślę o tym, że jeśli.. no wiesz… - widać było, że ciężko przychodziło mu to
słowo, więc zastąpił je innym. - … jeśli się nie obudzi, to będę miał straszne
wyrzuty sumienia. Wiem, że jestem teraz strasznym egoistą, ale…
Nie
dokończył. Z autopsji wiedziałam, że po śmierci kogoś bliskiego wszyscy znajdowali
powody, by się za to winić i zaczynali gdybać, jakby to mogło cokolwiek
zmienić.
-
Każdy znajdzie powód, by mieć wyrzuty sumienia. Ja mam ich zanadto. Ale ty
naprawdę nie powinieneś ich mieć. – chciałam go pocieszyć, ale on nie słuchał.
-
Byliśmy tak zaślepieni całą tą rywalizacją, że nawet nie zauważyliśmy, kiedy to
wszystko wymknęło się spod kontroli. Nie powinienem tam z tobą pójść, nie
zrozum mnie źle – po prostu nie powinienem się wtrącać między was.
Mówił
jakby to wszystko była jego wina. Jakby mój udział w tym wszystkim nie miał
żadnego znaczenia.
-
To ja wiedziałam o wszystkim, a wciąż z wami pogrywałam. – wreszcie się do tego
przyznałam, zarówno sama przed sobą jak i przed nim. – Nieumyślnie zwodziłam
was obu.
Spojrzał
na mnie tak, jakby nie dowierzał w to, co właśnie powiedziałam.
-
Chyba nie zaprzeczysz, że obydwoje cię do tego prowokowaliśmy. Tak naprawdę
wszyscy prowokowaliśmy siebie nawzajem.
-
To prawda, wtrąciłeś się między nas. – przyznałam, a on nie zaprzeczył. – Ale to
nie ty namieszałeś. Wszyscy chcieliśmy sobie coś udowodnić, i spójrz dokąd nas
to doprowadziło.
Zastanowił
się chwilę nad moimi słowami i cały czas nerwowo stukał palcami w blat.
-
Nie rozumiesz. To ja zaproponowałem całą tą rywalizację, jakby to był jakiś
cholerny zakład. – zaczął coraz mocniej uderzać w kuchenną wyspę.
-
Jared, posłuchaj mnie. – powiedziałam kładąc dłoń na jego, bo nie mogłam już
znieść tego stukania. – Równie dobrze mógł się na to nie zgodzić i powiedzieć
ci, żebyś spadał. Wszyscy się do tego przyczyniliśmy, okej? Nawet gdybyś tego
nie zaproponował, i tak podświadomie toczylibyście te wojnę. To gdyby mnie w
tym wszystkim nie było, między wami byłoby normalnie. – chciał coś powiedzieć,
ale mu przerwałam. – A teraz dobranoc.
Wyszłam
z kuchni przez salon, zostawiając go samego przy blacie.
Położyłam
się z powrotem w łóżku i znów zalazłam się łzami. Dopiero teraz zaczął docierać
do mnie ogrom tej całej sytuacji. Wystarczyło parę dni ze mną i już wpędzało to
do grobu.
Jared
usłyszał mój płacz, pomimo że próbowałam go stłumić przykładając twarz do
poduszki, która teraz była cała mokra. Usiadł na brzegu łóżka i przez chwilę
się nie odzywał, jakby czekał aż się uspokoję. Gdy to się nie stało, zdecydował
się przemówić.
-
Pamiętasz jak kiedyś śpiewałem ci do snu, gdy miałaś koszmary? – zapytał
znienacka. Mruknęłam „Yhm”, a wtedy on zaczął cicho i delikatnie śpiewać mi
kołysankę.
No warning sign, no
alibi
We faded faster than the speed of light
Took our chance, crashed and burned
No we'll never ever learn
I fell apart, but got back up again
And then I fell apart, but got back up again yeah.
We faded faster than the speed of light
Took our chance, crashed and burned
No we'll never ever learn
I fell apart, but got back up again
And then I fell apart, but got back up again yeah.
Brzmiała
naprawdę pięknie i chciałam posłuchać jej do końca, ale nie dotrwałam nawet do
drugiej zwrotki, pogrążając się w śnie.
Tej nocy
nawiedzało mnie tysiące koszmarów, jeden gorszy od drugiego – wszystkie dotyczyły
oczywiście Bena. Najgorsze było w nich to, że nie mogłam się obudzić.
Rano
pomyślałam, czy Ben też miewa teraz takie koszmary, z których nie może się
wybudzić. A może przeniósł się w nich do raju, z którego nie chciał uciekać?
Kiedy szukałam
bransoletki Genevieve w szufladzie, do której poprzedniego dnia ją odkładałam,
znalazłam tam jej pierścionek. Właściwie była to bardziej obrączka – proste,
srebrne kółko bez żadnych ozdób. Nigdy nie przyglądałam jej się uważniej, ani
też nie nosiłam bo była mi za mała. Pomyślałam, że jeszcze dziś po szkole
zawiozę ją komuś, kogo ucieszy ona bardziej niż mnie.
Szybko się
ubrałam i umalowałam, wzięłam co potrzebne i już miałam wychodzić, kiedy
Rebecca stanęła w drzwiach swojego pokoju i zaczepiła mnie przy wejściu. Nie
wiedziałam czy dopiero wstała, czy wróciła ze szpitala.
- Lea, może
zjedz coś zanim wyjdziesz. – brzmiała jak moja matka. – Poza tym nie masz zajęć
dopiero na dziesiątą? Jest siódma rano. – ziewnęła głośno.
- Nie jestem
głodna. – rzuciłam zakładając motocyklowe buty, bo deszcz już stukał w nasze
szyby. – Jadę do szpitala, a potem prosto do szkoły. Gdzie Jared?
- Pojechał
do hotelu, kiedy wróciłam. – powiedziała zmęczona i śpiąca.
- Jak Jack
sobie radzi? – zapytałam, a ona spojrzała na mnie smutno i machnęła ręką.
- Nie radzi.
– odparła i podała mi kurtkę. – Uważaj na siebie.
Pocałowałam
ją w policzek i wyszłam.
W czasie
drogi wydzierałam się na każdego kierowcę, który mi się napatoczył wyładowując
swoją frustrację. Drażniło mnie wszystko – deszcz, samochody, a nawet ten
pamiętny most, na który tak się zagapiłam przejeżdżając przez niego, że omal
nie wjechałam w auto przede mną.
W szpitalu
nie było dużo odwiedzających o tej porze. W ogóle nie była to pora odwiedzin,
ale ze względu na jego stan, który był niepewny pozwolono mi wejść na oddział.
Wcale nie pocieszała mnie myśl, że nawet lekarze zakładają możliwość, iż w
każdej chwili jego serce może się zatrzymać.
Jacka nie
było w pobliżu. Znalazłam go dopiero w sali, kiedy spał na fotelu przy łóżku
brata. Nie chciałam go budzić, ale sam to zrobił gdy usłyszał moje kroki.
- O, cześć. –
powiedział zmęczonym głosem.
Miał worki
pod oczami i spuchnięte powieki. Wyglądał jakby miał co najmniej pięć lat
więcej. Był ubrany w strój lekarski, dlatego zdziwiłam się, że śpi podczas
swojego dyżuru.
- Co u
niego? – zapytałam starając się nie patrzeć na Bena w takim stanie, bo
wiedziałam że się rozkleję. Wpatrywałam się tylko w Jacka, a w tle słyszałam rytmiczne
pikanie i ciężki oddech jego brata przez maskę tlenową.
- Bez zmian.
– przeciągnął się i wstał, po czym spojrzał na Bena. – W nocy jeszcze na chwilę
się zatrzymał, ale znów się udało go reanimować. – widziałam, że chce
oszczędzić mi tego lekarskiego żargonu i mówił jasno. – Możesz z nim zostać, ja
i tak powinienem być teraz na innym oddziale.
Zostawił
mnie w sali pełnej kwiatów, balonów i karteczek.
Kiedy
wyszedł, wreszcie zdecydowałam się na niego spojrzeć. Wyglądał niemalże
identycznie jak wczoraj, jedynie bandaże miał śnieżnobiałe i nie zbrukane
krwią.
Siedziałam z
nim dwie godziny, gadając do niego jakby mnie uważnie słuchał. Może i tak było,
nikt tego nie mógł wiedzieć.
Zero
reakcji. Jedyne, co zdradzało, że żyje to unosząca się ciężko klatka piersiowa.
Kiedy miałam już wychodzić, do pokoju przyszedł ten sam stary tęgawy lekarz,
który poprzedniego dnia rozmawiał z Jackiem. Gdy mnie zobaczył, zapytał się,
czy jestem jego rodziną. Wiedziałam, że tylko wtedy powie mi, co jest grane,
więc skłamałam, że jesteśmy małżeństwem.
Nie wiem,
czy w to uwierzył, ale widział w jakim jestem stanie, więc powiedział mi
wszystko, co chciałam wiedzieć.
- Liczymy na
to, że się obudzi. Nie wiemy jednak kiedy to nastąpi. – z każdym jego słowem
żałowałam, iż skłamałam. – Oczywiście musi się pani przygotować także na
najgorsze. Jeśli chciałaby pani skorzystać z pomocy naszego psychologa…
- Nie,
dziękuję. – wtrąciłam się w jego słowa. Zrozumiał aluzję i wyszedł, a ja
pocałowałam Bena w czoło i zrobiłam to samo.
Na
poczekalni siedziała drobna dziewczynka o brązowych włosach i bladej cerze z
drobnymi piegami. Wyglądała niczym porcelanowa lalka i patrzyła na mnie spod
długich rzęs.
- Mamo,
chyba możemy już wejść. – powiedziała do kobiety kryjącej się za lekarzem. Ta
przeprosiła go i podeszła do niej. To była Marie-Ann i jej córka, a jednocześnie
przyrodnia siostra Bena, Jasmine.
Gdy tylko
mnie zobaczyła, przedstawiła nas sobie.
- Jesteś
bardzo ładna. – powiedziała nieśmiało Jasmine, a ja jej podziękowałam.
Rozmawiałam
z moją szefową jeszcze chwilę o Benie, ale musiałam się pospieszyć na zajęcia,
więc się z nimi pożegnałam, a one weszły do pokoju, w którym leżał.
Na uczelni
nie mogłam pozbierać myśli. Cały czas byłam wyłączona, na wykładach bazgrałam
coś po kartce, albo sprawdzałam co sekundę telefon, czy czasami Jack nie
dzwonił.
Kiedy
skończyłam zajęcia i wychodziłam z budynku, u stóp schodów stał Shannon. Akurat
byłam z June, której jako jedynej powiedziałam, co się wydarzyło. Pocieszała
mnie przez pół dnia, i choć strasznie mnie to denerwowało, to byłam jej
wdzięczna za troskę. Na szczęście jej siostra miała dzisiaj zajęcia praktyczne
w innym budynku, inaczej nie wypuściłaby Shannona tak szybko.
Leto namówił
mnie na obiad. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio coś jadłam, ale i tak nie miałam
na nic ochoty. Zmusił mnie jednak, bym
coś wybrała więc wzięłam pierwszą lepszą rzecz z menu.
- Jak się
czujesz? – zapytał mnie gdy już jedliśmy spaghetti.
-
Beznadziejnie. – odparłam bez ogródek. – A ty?
- Tak samo. –
powiedział posępnie.
- Mam coś
dla ciebie. – rzuciłam nagle, bo przypomniało mi się, że i tak miałam dzisiaj
złożyć mu wizytę. Wydawał się być zaskoczony, a zarazem ciekawy.
Wyjęłam z
torebki obrączkę Genevieve i przeciągnęłam w jego stronę po stole. On od razu
ją rozpoznał. Wahał się chwilę, czy ją wziąć, ale w końcu po nią sięgnął.
- Dostała
ten pierścionek ode mnie. – powiedział dziwnym tonem. Było w nim coś wesołego,
a jednocześnie nostalgicznego. Wyciągnął obrączkę bliżej, bym dobrze widziała. –
spójrz, w środku są nasze inicjały.
Rzeczywiście,
w wewnętrznej stronie widniały litery pochyłą czcionką: G.M.+S.L. Widziałam, że
ten prezent sprawił mu radość, bo zapewne nie miał dużo rzeczy po Genevieve, jeśli
w ogóle jakąś miał.
- Nie wiem
czy mogę to przyjąć, Leanne. – powiedział po chwili patrząc mi w oczy.
- Możesz. Po
pierwsze, ten pierścionek był od ciebie, a po drugie mam mnóstwo rzeczy po Gen.
- Dziękuję. –
powiedział z lekkim uśmiechem i włożył prezent do kieszeni kurtki i zapiął ją
na wszelki wypadek.
Po spotkaniu
z Shannonem pojechałam prosto do domu. Miałam zamiar się jeszcze przebrać i
znów zobaczyć Bena. Nie chciałam, żeby Jack siedział tam zupełnie sam, poza tym
sam miał studia i powinien się nimi zająć chociaż na chwilę. Miałam tylko
nadzieję, że nie będzie tam jego rodziców.
Zdziwiło
mnie, że Rebecca dopiero teraz wróciła do naszego mieszkania, ubrana w
eleganckie, służbowe ubrania.
- Nigdy nie
chodziłaś do pracy o tej godzinie. – powiedziałam zaskoczona.
- Dostałam
awans. – powiedziała bez entuzjazmu. Pogratulowałam jej, ale ona od razu
wyjaśniła, dlaczego go dostała. – Asystentka szefa powiedziała, że Collin dał
mi awans. Rzecz w tym, że mam go tylko dlatego, bo ktoś musiał zająć miejsce
Bena.
Wstrząsnęło
to mną na chwilę, ale się opanowałam.
- No tak,
ale to awans na stałe, czy tylko dopóki nie wróci? – zapytałam zdziwiona, że
przekazali jego miejsce, zamiast dać komuś zastępstwo na jakiś czas.
Rebecca
spojrzała na mnie niepewnie.
- Powiedzieli
mi, że na stałe. Próbowałam zadzwonić do Jacka o co chodzi, ale nie odbierał.
Zamarłam.
Nie wiedziałam, co to oznacza. Rebecca została zatrudniona na miejscu Bena już
permanentnie, a Jack nie odbierał telefonów. Oczywiście wyjaśnień było kilka,
ale pierwsze o czym pomyślałam, to że spełnił się najgorszy scenariusz. Scenariusz,
w którym Ben został już zastąpiony w pracy, a Jack nie odbierał, bo nie chciał
z nikim rozmawiać. Scenariusz, którego nawet nie brałam pod uwagę, a który
zakładał, że Ben… umarł.
hmm... no mam nadzieję, ze nie....
OdpowiedzUsuńNiedługo sie okaże...
UsuńHmmm. Zatkało mnie. Po raz kolejny, co jest rzadkością, szczególnie, że jest niewiele fanfików, na które tak reaguję.
OdpowiedzUsuńKońcówka jest szczególnie dobijająca, bo ten scenariusz nie jest czymś, co chciałabym ujrzeć. Wierzę, że choć Ben jest w stanie krytycznym, jakoś się z tego wyliże, bo nie wyobrażam sobie takiego brutalnego sposobu jego zniknięcia (choćby miał po wszystkim jeździć na wózku).
Pozdrawiam, weny!
S.
All we need is Faith!
UsuńDziekuje, wena zawsze sie przyda :)
Jestem okrutna mam nadzieję ze umarł / I
OdpowiedzUsuń:(
UsuńOjojoj nieciekawie. Długo jeszcze nie leży szpitalu a tu już zajmują jego miejsce na stałe. Chociaż jak umrze płakać nie będę ale szkoda mi go trochę. Bardziej szkoda mi jednak Shannona, on mógłby kogoś poznać bo taki sam jak palec.. no cóż mam nadzieję że coś z tym zrobisz. :D
OdpowiedzUsuńPrzekonasz sie :)
UsuńDawaj nowy, bo ja przez to nie mogłam spać tyle emocji! :D (zapisać: nie czytać ff przed snem, grozi bezsennością) ;)
OdpowiedzUsuńNiedługo dodam, jeszcze dzis :)
UsuńPrzepraszam za Twoja bezsenność :p
Mam nadzieje, że nie umarł! :( Super! Czekam na więcej :(
OdpowiedzUsuńZa chwile sie dowiesz...
Usuń(:
OdpowiedzUsuńNo wiesz, czytam sobie, i po prostu załamka:
OdpowiedzUsuń"- Co z nim? – zapytałam odwracając głowę w jego stronę. Nie widziałam jednak jego twarzy, więc nie mogłam odgadnąć, co się dzieje.
- Uratowali go. – powiedział z ulgą. "
Co z ulgą? Po prostu nie wierzę.... Aż tu naglę; " – Ale nie wiadomo, czy to się nie powtórzy. ", a mój mroczny uśmiech się powiększył... Wiem jestem trochę psychiczna, ale to wszystko winna Hannibala :D (Przy okazji polecam)
W sumie to znów jeszcze nawet nie skończyłam czytać rozdziału, ba nawet dobrze nie zaczęłam, więc wracam do lektury.
Z poważaniem,
J.B