20.05.2014

Rozdział 14 – Alibi



                - Przepraszam. – powiedział Shannon próbując się uspokoić i przewracał nerwowo bransoletkę w rękach. – Ja po prostu… nie mogę ruszyć dalej. Kiedy już czuję, że to ten moment, wtedy zdarza się coś takiego i trafiam do punktu wyjścia.
                - Nie musisz mnie przepraszać. Mi też jest trudno. – próbowałam pocieszyć zarówno jego, jak i siebie. – Nigdy o niej nie zapomnimy. Ale możemy uczyć się żyć bez niej.
                Powiedziałam niemal jak psycholog, która katowała mnie takimi sentencjami przez kilka lat. Sama nie dałabym sobie z tym wszystkim rady, więc pomimo, że nie lubiłam tam chodzić, to na przestrzeni czasu mogę śmiało powiedzieć, iż mi to pomogło.
                Wcześniej nie wyobrażałam sobie co mógł czuć po stracie Genevieve. Teraz jednak, kiedy Ben umierał zaczynałam go rozumieć. Pomimo, że nie znałam go tak długo jak Shannon moją siostrę, to i tak było mi ciężko. Myślę, że gdyby na jego miejscu był Jared, czułabym to samo.
                - Tu jesteście. – powiedział Jared za naszymi plecami, gdy tylko o nim pomyślałam. – Wszędzie was szukałem.
                Shannon po kryjomu wsunął mi bransoletkę do ręki i otarł łzy.
                - Co z nim? – zapytałam odwracając głowę w jego stronę. Nie widziałam jednak jego twarzy, więc nie mogłam odgadnąć, co się dzieje.
                - Uratowali go. – powiedział z ulgą. – Ale nie wiadomo, czy to się nie powtórzy.
                Oczywiście ucieszyłam się, że Ben nie umarł niemalże na moich oczach, ale wciąż martwiłam się, czy z tego wyjdzie.
                Nagle przy wejściu pojawiła się Rebecca. Spojrzała na naszą trójkę i natychmiast mnie uścisnęła, szepcząc do ucha teksty na pocieszenie. Jack musiał do niej zadzwonić, a ona z pewnością uparła się, żeby przyjechać.
                Wróciliśmy do środka, a kiedy Becky zobaczyła w jakim stanie jest brat Bena natychmiast do niego podbiegła i rzuciła mu się na szyję, po czym zaczęła głaskać go kojąco po policzku i zapewne mówiła mu to samo, co mi przed chwilą.
- Rodzice pojechali już do domu, wy też powinniście. – powiedział do nas Jack tak zmęczony, że oczy niemal same mu się zamykały. Rebecca stała obok niego, udając że nic między nimi nie ma.
                - A co z tobą? – zapytał go Shannon, choć wszystkim nam nasuwało się to samo pytanie.
                - Zostanę. Jakby coś się zmieniło, to was powiadomię.
                Oczywiście wiedziałam, co mogło się zmienić. Mógł umrzeć, albo się obudzić. Nie było nic pomiędzy.
                - Powinieneś się przespać, wyglądasz jak zombie. – powiedziała do niego Rebecca, ale Jack machnął tylko ręką.
                - Mam tu praktyki, zgodzili się żebym przespał się chwilę w pokoju lekarskim. Dam sobie radę, jedźcie do siebie. – jego słowa były skierowane także do Rebeki stojącej u jego boku, ale ona z całą stanowczością powiedziała:
                - Zostanę tu z tobą. Z was wszystkich to ja jestem najbardziej przytomną i wyspaną osobą. Będę stać na warcie, a ty spokojnie pójdziesz spać. – rozkazała Jackowi, a on już wiedział, że sprzeciw nic nie zdziała.
                - Ja też chcę zostać. – oznajmiłam. Wiedziałam, że tej nocy (a właściwie ranka, bo według mojego zegarka była trzecia nad ranem) i tak nie zasnę. – Chcę tu być kiedy się obudzi.
                Nie zakładałam innej opcji. Po tym, jak go uratowali, nie mogło być inaczej.
                Wszyscy popatrzyli na mnie z politowaniem. Nienawidziłam takiego spojrzenia – musiałam je znosić przez te wszystkie lata, gdy ludzie litowali się nade mną, bo straciłam siostrę.
                - Dostał tyle środków przeciwbólowych, że do późnego rana na pewno się nie obudzi. – powiedział do mnie Jack, po czym ziewnął.
                Shannon przyjechał do szpitala taksówką, więc zabrał się z nami autem. W czasie drogi wszyscy milczeliśmy, ponieważ rozumieliśmy się bez słów. Było wiadome, co nas dręczy.
                Kiedy stanęliśmy pod moim domem uświadomiłam sobie, że będę w nim sama. Jared chyba czytał mi w myślach.
                - Chcesz żebym z tobą został? – zapytał niepewnie.
                Pokiwałam głową. Naprawdę nie dałabym rady spać tam sama, tym bardziej, że jeszcze dzień wcześniej spałam u niego.
                Zaproponowałam, żeby obydwoje zostali. Shannon jednak postanowił wrócić do hotelu, zabrał więc ze sobą auto. Zaczęłam się zastanawiać, jakim cudem pójdę dziś na zajęcia na uczelni.
                Jared zaglądał do mnie co jakiś czas myśląc, że śpię, ja jednak nie potrafiłam zmrużyć oczu. Wciąż myślałam o tym, jak czuje się Ben, czy z tego wyjdzie, ogólnie myślałam tylko o nim i tym, co się wydarzyło.
Na dworze robiło się już widno, dlatego w końcu pofatygowałam się do kuchni w poszukiwaniu środków nasennych. Starałam się zrobić to jak najciszej, by nie obudzić śpiącego w salonie Jareda, jednakże gdy tylko przekroczyłam próg salonu połączonego z kuchnią, przy sofie zapaliła się lampka.
                - Też nie możesz zasnąć? – zapytał półleżąc na kanapie okryty grubym kocem.
                Podszedł do wyspy kuchennej, a ja podałam mu tabletki, które właśnie znalazłam. Wzięliśmy je i czekaliśmy, aż zadziałają. Podobno miało to nastąpić po dwudziestu minutach.
                - Chciałabym teraz się obudzić i żeby okazało się to tylko koszmarem. – powiedziałam opierając się o blat i okrążając palcem brzeg szklanki z wodą. Jared tylko cicho przytaknął i zdawał się być pogrążony w myślach. – O czym myślisz? – zapytałam w końcu.
                - Myślę o tym, że jeśli.. no wiesz… - widać było, że ciężko przychodziło mu to słowo, więc zastąpił je innym. - … jeśli się nie obudzi, to będę miał straszne wyrzuty sumienia. Wiem, że jestem teraz strasznym egoistą, ale…
                Nie dokończył. Z autopsji wiedziałam, że po śmierci kogoś bliskiego wszyscy znajdowali powody, by się za to winić i zaczynali gdybać, jakby to mogło cokolwiek zmienić.
                - Każdy znajdzie powód, by mieć wyrzuty sumienia. Ja mam ich zanadto. Ale ty naprawdę nie powinieneś ich mieć. – chciałam go pocieszyć, ale on nie słuchał.
                - Byliśmy tak zaślepieni całą tą rywalizacją, że nawet nie zauważyliśmy, kiedy to wszystko wymknęło się spod kontroli. Nie powinienem tam z tobą pójść, nie zrozum mnie źle – po prostu nie powinienem się wtrącać między was.
                Mówił jakby to wszystko była jego wina. Jakby mój udział w tym wszystkim nie miał żadnego znaczenia.
                - To ja wiedziałam o wszystkim, a wciąż z wami pogrywałam. – wreszcie się do tego przyznałam, zarówno sama przed sobą jak i przed nim. – Nieumyślnie zwodziłam was obu.
                Spojrzał na mnie tak, jakby nie dowierzał w to, co właśnie powiedziałam.
                - Chyba nie zaprzeczysz, że obydwoje cię do tego prowokowaliśmy. Tak naprawdę wszyscy prowokowaliśmy siebie nawzajem.
                - To prawda, wtrąciłeś się między nas. – przyznałam, a on nie zaprzeczył. – Ale to nie ty namieszałeś. Wszyscy chcieliśmy sobie coś udowodnić, i spójrz dokąd nas to doprowadziło.
                Zastanowił się chwilę nad moimi słowami i cały czas nerwowo stukał palcami w blat.
                - Nie rozumiesz. To ja zaproponowałem całą tą rywalizację, jakby to był jakiś cholerny zakład. – zaczął coraz mocniej uderzać w kuchenną wyspę.
                - Jared, posłuchaj mnie. – powiedziałam kładąc dłoń na jego, bo nie mogłam już znieść tego stukania. – Równie dobrze mógł się na to nie zgodzić i powiedzieć ci, żebyś spadał. Wszyscy się do tego przyczyniliśmy, okej? Nawet gdybyś tego nie zaproponował, i tak podświadomie toczylibyście te wojnę. To gdyby mnie w tym wszystkim nie było, między wami byłoby normalnie. – chciał coś powiedzieć, ale mu przerwałam. – A teraz dobranoc.
                Wyszłam z kuchni przez salon, zostawiając go samego przy blacie.
                Położyłam się z powrotem w łóżku i znów zalazłam się łzami. Dopiero teraz zaczął docierać do mnie ogrom tej całej sytuacji. Wystarczyło parę dni ze mną i już wpędzało to do grobu.
                Jared usłyszał mój płacz, pomimo że próbowałam go stłumić przykładając twarz do poduszki, która teraz była cała mokra. Usiadł na brzegu łóżka i przez chwilę się nie odzywał, jakby czekał aż się uspokoję. Gdy to się nie stało, zdecydował się przemówić.
                - Pamiętasz jak kiedyś śpiewałem ci do snu, gdy miałaś koszmary? – zapytał znienacka. Mruknęłam „Yhm”, a wtedy on zaczął cicho i delikatnie śpiewać mi kołysankę.

No warning sign, no alibi
We faded faster than the speed of light
Took our chance, crashed and burned
No we'll never ever learn

I fell apart, but got back up again
And then I fell apart, but got back up again yeah.

Brzmiała naprawdę pięknie i chciałam posłuchać jej do końca, ale nie dotrwałam nawet do drugiej zwrotki, pogrążając się w śnie.
Tej nocy nawiedzało mnie tysiące koszmarów, jeden gorszy od drugiego – wszystkie dotyczyły oczywiście Bena. Najgorsze było w nich to, że nie mogłam się obudzić.
Rano pomyślałam, czy Ben też miewa teraz takie koszmary, z których nie może się wybudzić. A może przeniósł się w nich do raju, z którego nie chciał uciekać?
Kiedy szukałam bransoletki Genevieve w szufladzie, do której poprzedniego dnia ją odkładałam, znalazłam tam jej pierścionek. Właściwie była to bardziej obrączka – proste, srebrne kółko bez żadnych ozdób. Nigdy nie przyglądałam jej się uważniej, ani też nie nosiłam bo była mi za mała. Pomyślałam, że jeszcze dziś po szkole zawiozę ją komuś, kogo ucieszy ona bardziej niż mnie.
Szybko się ubrałam i umalowałam, wzięłam co potrzebne i już miałam wychodzić, kiedy Rebecca stanęła w drzwiach swojego pokoju i zaczepiła mnie przy wejściu. Nie wiedziałam czy dopiero wstała, czy wróciła ze szpitala.
- Lea, może zjedz coś zanim wyjdziesz. – brzmiała jak moja matka. – Poza tym nie masz zajęć dopiero na dziesiątą? Jest siódma rano. – ziewnęła głośno.
- Nie jestem głodna. – rzuciłam zakładając motocyklowe buty, bo deszcz już stukał w nasze szyby. – Jadę do szpitala, a potem prosto do szkoły. Gdzie Jared?
- Pojechał do hotelu, kiedy wróciłam. – powiedziała zmęczona i śpiąca.
- Jak Jack sobie radzi? – zapytałam, a ona spojrzała na mnie smutno i machnęła ręką.
- Nie radzi. – odparła i podała mi kurtkę. – Uważaj na siebie.
Pocałowałam ją w policzek i wyszłam.
W czasie drogi wydzierałam się na każdego kierowcę, który mi się napatoczył wyładowując swoją frustrację. Drażniło mnie wszystko – deszcz, samochody, a nawet ten pamiętny most, na który tak się zagapiłam przejeżdżając przez niego, że omal nie wjechałam w auto przede mną.
W szpitalu nie było dużo odwiedzających o tej porze. W ogóle nie była to pora odwiedzin, ale ze względu na jego stan, który był niepewny pozwolono mi wejść na oddział. Wcale nie pocieszała mnie myśl, że nawet lekarze zakładają możliwość, iż w każdej chwili jego serce może się zatrzymać.
Jacka nie było w pobliżu. Znalazłam go dopiero w sali, kiedy spał na fotelu przy łóżku brata. Nie chciałam go budzić, ale sam to zrobił gdy usłyszał moje kroki.
- O, cześć. – powiedział zmęczonym głosem.
Miał worki pod oczami i spuchnięte powieki. Wyglądał jakby miał co najmniej pięć lat więcej. Był ubrany w strój lekarski, dlatego zdziwiłam się, że śpi podczas swojego dyżuru.
- Co u niego? – zapytałam starając się nie patrzeć na Bena w takim stanie, bo wiedziałam że się rozkleję. Wpatrywałam się tylko w Jacka, a w tle słyszałam rytmiczne pikanie i ciężki oddech jego brata przez maskę tlenową.
- Bez zmian. – przeciągnął się i wstał, po czym spojrzał na Bena. – W nocy jeszcze na chwilę się zatrzymał, ale znów się udało go reanimować. – widziałam, że chce oszczędzić mi tego lekarskiego żargonu i mówił jasno. – Możesz z nim zostać, ja i tak powinienem być teraz na innym oddziale.
Zostawił mnie w sali pełnej kwiatów, balonów i karteczek.
Kiedy wyszedł, wreszcie zdecydowałam się na niego spojrzeć. Wyglądał niemalże identycznie jak wczoraj, jedynie bandaże miał śnieżnobiałe i nie zbrukane krwią.
Siedziałam z nim dwie godziny, gadając do niego jakby mnie uważnie słuchał. Może i tak było, nikt tego nie mógł wiedzieć.
Zero reakcji. Jedyne, co zdradzało, że żyje to unosząca się ciężko klatka piersiowa. Kiedy miałam już wychodzić, do pokoju przyszedł ten sam stary tęgawy lekarz, który poprzedniego dnia rozmawiał z Jackiem. Gdy mnie zobaczył, zapytał się, czy jestem jego rodziną. Wiedziałam, że tylko wtedy powie mi, co jest grane, więc skłamałam, że jesteśmy małżeństwem.
Nie wiem, czy w to uwierzył, ale widział w jakim jestem stanie, więc powiedział mi wszystko, co chciałam wiedzieć.
- Liczymy na to, że się obudzi. Nie wiemy jednak kiedy to nastąpi. – z każdym jego słowem żałowałam, iż skłamałam. – Oczywiście musi się pani przygotować także na najgorsze. Jeśli chciałaby pani skorzystać z pomocy naszego psychologa…
- Nie, dziękuję. – wtrąciłam się w jego słowa. Zrozumiał aluzję i wyszedł, a ja pocałowałam Bena w czoło i zrobiłam to samo.
Na poczekalni siedziała drobna dziewczynka o brązowych włosach i bladej cerze z drobnymi piegami. Wyglądała niczym porcelanowa lalka i patrzyła na mnie spod długich rzęs.
- Mamo, chyba możemy już wejść. – powiedziała do kobiety kryjącej się za lekarzem. Ta przeprosiła go i podeszła do niej. To była Marie-Ann i jej córka, a jednocześnie przyrodnia siostra Bena, Jasmine.
Gdy tylko mnie zobaczyła, przedstawiła nas sobie.
- Jesteś bardzo ładna. – powiedziała nieśmiało Jasmine, a ja jej podziękowałam.
Rozmawiałam z moją szefową jeszcze chwilę o Benie, ale musiałam się pospieszyć na zajęcia, więc się z nimi pożegnałam, a one weszły do pokoju, w którym leżał.
Na uczelni nie mogłam pozbierać myśli. Cały czas byłam wyłączona, na wykładach bazgrałam coś po kartce, albo sprawdzałam co sekundę telefon, czy czasami Jack nie dzwonił.
Kiedy skończyłam zajęcia i wychodziłam z budynku, u stóp schodów stał Shannon. Akurat byłam z June, której jako jedynej powiedziałam, co się wydarzyło. Pocieszała mnie przez pół dnia, i choć strasznie mnie to denerwowało, to byłam jej wdzięczna za troskę. Na szczęście jej siostra miała dzisiaj zajęcia praktyczne w innym budynku, inaczej nie wypuściłaby Shannona tak szybko.
Leto namówił mnie na obiad. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio coś jadłam, ale i tak nie miałam na nic ochoty. Zmusił mnie jednak, bym  coś wybrała więc wzięłam pierwszą lepszą rzecz z menu.
- Jak się czujesz? – zapytał mnie gdy już jedliśmy spaghetti.
- Beznadziejnie. – odparłam bez ogródek. – A ty?
- Tak samo. – powiedział posępnie.
- Mam coś dla ciebie. – rzuciłam nagle, bo przypomniało mi się, że i tak miałam dzisiaj złożyć mu wizytę. Wydawał się być zaskoczony, a zarazem ciekawy.
Wyjęłam z torebki obrączkę Genevieve i przeciągnęłam w jego stronę po stole. On od razu ją rozpoznał. Wahał się chwilę, czy ją wziąć, ale w końcu po nią sięgnął.
- Dostała ten pierścionek ode mnie. – powiedział dziwnym tonem. Było w nim coś wesołego, a jednocześnie nostalgicznego. Wyciągnął obrączkę bliżej, bym dobrze widziała. – spójrz, w środku są nasze inicjały.
Rzeczywiście, w wewnętrznej stronie widniały litery pochyłą czcionką: G.M.+S.L. Widziałam, że ten prezent sprawił mu radość, bo zapewne nie miał dużo rzeczy po Genevieve, jeśli w ogóle jakąś miał.
- Nie wiem czy mogę to przyjąć, Leanne. – powiedział po chwili patrząc mi w oczy.
- Możesz. Po pierwsze, ten pierścionek był od ciebie, a po drugie mam mnóstwo rzeczy po Gen.
- Dziękuję. – powiedział z lekkim uśmiechem i włożył prezent do kieszeni kurtki i zapiął ją na wszelki wypadek.
Po spotkaniu z Shannonem pojechałam prosto do domu. Miałam zamiar się jeszcze przebrać i znów zobaczyć Bena. Nie chciałam, żeby Jack siedział tam zupełnie sam, poza tym sam miał studia i powinien się nimi zająć chociaż na chwilę. Miałam tylko nadzieję, że nie będzie tam jego rodziców.
Zdziwiło mnie, że Rebecca dopiero teraz wróciła do naszego mieszkania, ubrana w eleganckie, służbowe ubrania.
- Nigdy nie chodziłaś do pracy o tej godzinie. – powiedziałam zaskoczona.
- Dostałam awans. – powiedziała bez entuzjazmu. Pogratulowałam jej, ale ona od razu wyjaśniła, dlaczego go dostała. – Asystentka szefa powiedziała, że Collin dał mi awans. Rzecz w tym, że mam go tylko dlatego, bo ktoś musiał zająć miejsce Bena.
Wstrząsnęło to mną na chwilę, ale się opanowałam.
- No tak, ale to awans na stałe, czy tylko dopóki nie wróci? – zapytałam zdziwiona, że przekazali jego miejsce, zamiast dać komuś zastępstwo na jakiś czas.
Rebecca spojrzała na mnie niepewnie.
- Powiedzieli mi, że na stałe. Próbowałam zadzwonić do Jacka o co chodzi, ale nie odbierał.

Zamarłam. Nie wiedziałam, co to oznacza. Rebecca została zatrudniona na miejscu Bena już permanentnie, a Jack nie odbierał telefonów. Oczywiście wyjaśnień było kilka, ale pierwsze o czym pomyślałam, to że spełnił się najgorszy scenariusz. Scenariusz, w którym Ben został już zastąpiony w pracy, a Jack nie odbierał, bo nie chciał z nikim rozmawiać. Scenariusz, którego nawet nie brałam pod uwagę, a który zakładał, że Ben… umarł. 

14 komentarzy:

  1. hmm... no mam nadzieję, ze nie....

    OdpowiedzUsuń
  2. Hmmm. Zatkało mnie. Po raz kolejny, co jest rzadkością, szczególnie, że jest niewiele fanfików, na które tak reaguję.
    Końcówka jest szczególnie dobijająca, bo ten scenariusz nie jest czymś, co chciałabym ujrzeć. Wierzę, że choć Ben jest w stanie krytycznym, jakoś się z tego wyliże, bo nie wyobrażam sobie takiego brutalnego sposobu jego zniknięcia (choćby miał po wszystkim jeździć na wózku).
    Pozdrawiam, weny!
    S.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. All we need is Faith!
      Dziekuje, wena zawsze sie przyda :)

      Usuń
  3. Jestem okrutna mam nadzieję ze umarł / I

    OdpowiedzUsuń
  4. Ojojoj nieciekawie. Długo jeszcze nie leży szpitalu a tu już zajmują jego miejsce na stałe. Chociaż jak umrze płakać nie będę ale szkoda mi go trochę. Bardziej szkoda mi jednak Shannona, on mógłby kogoś poznać bo taki sam jak palec.. no cóż mam nadzieję że coś z tym zrobisz. :D

    OdpowiedzUsuń
  5. Dawaj nowy, bo ja przez to nie mogłam spać tyle emocji! :D (zapisać: nie czytać ff przed snem, grozi bezsennością) ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niedługo dodam, jeszcze dzis :)
      Przepraszam za Twoja bezsenność :p

      Usuń
  6. Mam nadzieje, że nie umarł! :( Super! Czekam na więcej :(

    OdpowiedzUsuń
  7. No wiesz, czytam sobie, i po prostu załamka:
    "- Co z nim? – zapytałam odwracając głowę w jego stronę. Nie widziałam jednak jego twarzy, więc nie mogłam odgadnąć, co się dzieje.
    - Uratowali go. – powiedział z ulgą. "
    Co z ulgą? Po prostu nie wierzę.... Aż tu naglę; " – Ale nie wiadomo, czy to się nie powtórzy. ", a mój mroczny uśmiech się powiększył... Wiem jestem trochę psychiczna, ale to wszystko winna Hannibala :D (Przy okazji polecam)
    W sumie to znów jeszcze nawet nie skończyłam czytać rozdziału, ba nawet dobrze nie zaczęłam, więc wracam do lektury.
    Z poważaniem,
    J.B

    OdpowiedzUsuń

Jeśli przeczytałeś/aś, to proszę zostaw opinię. Każdy komentarz jest dla mnie cenny i motywujący :)